Gazeta Wyborcza, 14 września 2000 roku.
WOJCIECH JAGIELSKI
Najmniejsze z państw kontynentu wyrasta na jedną z nielicznych spokojnych oaz w targanej politycznymi burzami Afryce Zachodniej - pisze z Banjulu WOJCIECH JAGIELSKI.
Wyśmiewano się, gdy z woli brytyjskich kolonizatorów powstawała 35 lat temu jako kaleki twór nad brzegami rzeki Gambii. Wróżono jej najwyżej kilka lat istnienia. Prognozy pesymistów wydawał się potwierdzać już sam rzut oka na mapę Afryki. Wbita jak cierń w korpus otaczającego ją z trzech stron Senegalu Gambia to praktycznie tylko długie na 50 km wybrzeże Atlantyku, rzeka, od której kraj ten wziął nazwę, i szeroki na kilkanaście kilometrów pas mokradeł i bambusowej dżungli po obu jej brzegach. Nadrzeczna republika jak wąż wije się od oceanu w porośnięte sawannami i baobabami równiny Sahelu.
Niewolnicze korzenie
Absurd granic Gambii, tak jak absurd większości postkolonialnych granic w całej Afryce, tłumaczy jej historia. Rzeka i jej wybrzeża stały się jednym z pierwszych w Afryce Zachodniej niewolniczych szlaków i terenów łowieckich. Właśnie stąd z jednej z nadrzecznych wiosek został wywieziony do Ameryki Kunta Kinte - Toby, bohater niewolniczej sagi "Korzenie" Alexandra Haleya. Portugalskich, brytyjskich i francuskich handlarzy żywym towarem interesowała jedynie spławna rzeka, którą zwożono na atlantyckie wybrzeże niewolników. Trwającą przeszło półtora stulecia wojnę o kontrolę nad Gambią i jej brzegami wygrali w końcu Brytyjczycy. W traktacie wersalskim z 1815 r. zapisane zostały wyłączne prawa Korony do Gambii.
Jeszcze w XVIII wieku Brytyjczycy obiecali wolność tym niewolnikom, którzy zaciągną się do imperialnej armii walczącej z amerykańskimi buntownikami. W Afryce, u ujścia Gambii, brytyjskie okręty zaczęły ścigać handlarzy niewolników. To wtedy Brytyjczycy wydzierżawili od miejscowego kacyka wyspę Banjul i zbudowali tam dzisiejszą stolicę.
Orzeszki, plaże i spokój
Niepodległościowa dekada lat 60. XX stulecia przyniosła wolność niemal całej Afryce. Niewiele brakowało, by maleńka Gambia nie dostąpiła tego zaszczytu. Gdy weterynarz Dawda Kairaba Jawara zaczął domagać się od Londynu niepodległości dla tej kolonii, Brytyjczycy nie kryli wątpliwości co do sensu istnienia kraju, w którym działał zaledwie jeden szpital, jedna szkoła i nie było nawet jednej bitej drogi. Specjaliści z ONZ zalecali połączenie Gambii z Senegalem. Obie kolonie zamieszkiwały wszak te same afrykańskie ludy: Wolof, Mandingo, Jola wyznające tę samą religię - islam - przyniesioną tu przed stuleciami przez władców średniowiecznego imperium Mali. Tylko upór weterynarza Jawary marzącego o posadzie prezydenta i odwieczna rywalizacja Francuzów z Brytyjczykami sprawiły, że ci ostatni postanowili nie łączyć swojej kolonii z francuskim Senegalem. Na złość Paryżowi przyznali jej w 1965 r. niepodległość.
Jak - pytano - ma przetrwać kraj, którego jedynym bogactwem są orzeszki ziemne? Dochody z ich sprzedaży stanowią prawie trzy czwarte dochodów państwa. Pozostałą część zapewniają cudzoziemscy turyści, głównie z północnej Europy, którzy zimą wyruszają w wędrówkę za słońcem do Afryki.
W Gambii wabiły cudzoziemców nie tylko dziewicze plaże, ale przede wszystkim stabilizacja i bezpieczeństwo, co odróżniało ten kraj od sąsiednich, wstrząsanych wojnami i wojskowymi przewrotami. Prezydent Jawara, choć niezbyt dbał o poddanych i tolerował skorumpowanych ministrów, cieszył się na Zachodzie dobrą opinią. Na tle innych władców Afryki wyróżniał się choćby tym, że nie wtrącał swych politycznych wrogów do więzień. To ułatwiało mu zaciąganie w zachodnich bankach kolejnych pożyczek, które wraz z dolarami zostawianymi przez turystów oraz pieniędzmi za orzeszki (los uśmiechnął się do Gambii i wkrótce po ogłoszeniu jej niepodległości na światowych rynkach nastąpił wzrost ich ceny) zapewniły mu spokojne i długie, prawie 30-letnie, panowanie.
W objęciach większego brata
Może właśnie ten pozorny spokój uśpił czujność gambijskiego prezydenta, który jak wielu innych w Afryce nie ustrzegł się wojskowego zamachu stanu. "Przez 30 lat Jawara nie zrobił nic dla kraju, niczego nie pobudował - ani szpitala, ani szkoły, ani nawet kawałka drogi. Ponadto rządził za długo. Ludzie mieli go już dość. Dlatego nie protestowali, gdy wojsko przejęło władzę" - przyznaje Ismael, właściciel niewielkiej firmy transportowej z Serrekundy. Dla niego, wywodzącego się z Mandingo, ludu stanowiącego prawie połowę ludności kraju, to, że jego rodak Jawara został obalony przez spiskowców wywodzących się z ludu Jola, nie ma znaczenia. "W wojsku nie ma podziałów na Mandingo, Jola, Wolof czy Fulani. Wszyscy są Gambijczykami. I tak powinno być". W dotkniętej nepotyzmem i konfliktami etnicznymi Afryce armie stały się nierzadko jedynymi instytucjami jednoczącymi zwaśnione ludy zmuszone przez europejskich kolonizatorów do życia w jednym państwie.
Zamach z lipca 1994 r. był pierwszą udaną, ale nie pierwszą w ogóle próbą wojskowego przewrotu. Do pierwszej doszło latem 1981 r., gdy uhonorowany już przez Brytyjczyków tytułem szlacheckim sir Jawara wybrał się do Londynu na ślub i wesele następcy tronu księcia Karola i Diany Spencer. Pod jego nieobecność grupa oficerów podjudzonych ponoć przez libijskiego rewolucjonistę płk. Muammara Kadafiego podjęła próbę puczu. Władzę Jawary uratowali przysłani mu na pomoc brytyjscy komandosi i senegalscy żołnierze. W walkach zginęło wtedy prawie tysiąc Gambijczyków. Rodacy Jawary nigdy mu nie wybaczyli ani nie zapomnieli tego krwawego lata. Prezydent zaś zaczął panicznie bać się własnych żołnierzy i ubłagał Senegalczyków, by strzegli jego bezpieczeństwa i władzy. Zgodził się nawet połączyć swój kraj z Senegalem w unii noszącej nazwę Senegambia.
Senegalczycy, rywalizujący zazdrośnie z anglojęzyczną Nigerią o miano regionalnego mocarstwa, byli zachwyceni. Rozszerzali swoje wpływy kosztem anglojęzycznego sąsiada. Jednak siedem lat później Senegambia rozpadła się, grzebiąc ostatecznie mit jednoczącej się Afryki. Główną przyczyną fiaska unii stał się przemyt cudzoziemskich towarów z Gambii (cła importowe pozostały tam kilkakrotnie niższe) do Senegalu. Gambijczycy obawiali się też, że po bliższej integracji z francuskojęzycznym Senegalem zostaną po prostu wchłonięci przez potężnego sąsiada i sprowadzeni do upokarzającej roli "młodszego brata".
Obarczając Jawarę winą za rozpad Senegambii, Dakar wycofał z Gambii swoich żołnierzy. Jawara zaś natychmiast zaprosił na ich miejsce Nigeryjczyków, czego już wkrótce miał gorzko pożałować.
Pucz z hotelowego pokoju
Przyjaźń z żołnierzami z Nigerii i Ghany zaprawionymi od lat w polityce i wojskowych przewrotach sprawiła, że także w głowach młodych gambijskich oficerów zaświtała myśl, by pozbyć się starzejącego się i skorumpowanego prezydenta. Braterstwo broni datuje się już na początek lat 90., gdy w ramach korpusu ekspedycyjnego Wspólnoty Zachodnioafrykańskiej zostali oni wysłani razem do Liberii, by przerwać tamtejszą wojnę domową. Już w czerwcu 1991 r. liberyjscy weterani przybyli pod prezydencki pałac w Banjulu i, wykazując się niespotykaną dotąd hardością, zażądali natychmiastowej wypłaty zaległego żołdu za służbę w misji. Prezydent nie tylko wypłacił pieniądze, ale dodatkowo zwolnił nielubianego dowódcę armii, a na jego miejsce obiecał zatrudnić jakiegoś wojskowego z Nigerii. Sygnały z koszar Yundum świadczyły jednak, że rozochoceni sukcesem żołnierze wcale nie zamierzają na tym poprzestać. Jawara poprosił niezwłocznie Nigerię o dosłanie czterech tuzinów oficerów, którzy mieliby strzec jego władzy i osobistego bezpieczeństwa, tak jak niegdyś Senegalczycy.
Wkrótce na każdy tuzin gambijskich żołnierzy - a cała armia liczy niewiele ponad 800 osób - przypadał jeden oficer nigeryjski. Jak więc Nigeryjczycy mogli nie wiedzieć o zawiązanym w koszarach spisku? Jakże nie wierzyć w plotki, że nigeryjski pułkownik Lawan Gwadabe sposobiący się do objęcia posady dowódcy gambijskiej armii nie tylko wiedział o puczu, ale wręcz podpowiadał zamachowcom ze swojego apartamentu w stołecznym hotelu?
Wojskowy przewrót, dowodzony przez 28-letniego kapitana żandarmerii Yahyę Jammeha, został powitany przez Gambijczyków z ulgą. Zamachowcy zapowiadali walkę z korupcją i surową rozprawę z tymi ministrami obalonego reżimu, którzy najbardziej przyczynili się do spustoszenia państwowego skarbca. Jammeh obiecał też, że jak tylko uporządkuje sprawy kraju, czyli najwyżej za cztery lata, odda władzę cywilom.
Gambijczykom podobało się też to, że zamachowcy pozwolili obalonemu prezydentowi czmychnąć do Gwinei, choć z łatwością mogli go pojmać i rozstrzelać, jak to by się zapewne stało w Ghanie czy Nigerii. Afryka, przywykła do wojskowych przewrotów, odniosła się do zamachu Jammeha z fatalistycznym spokojem. Protestowała jedynie Południowa Afryka, rządzona wtedy od paru miesięcy przez czarnoskórego prezydenta Nelsona Mandelę, uzurpująca sobie rolę kontynentalnej nauczycielki demokracji.
Zaniepokoił się też Senegal, który choć życzył Jawarze jak najgorzej (w Dakarze nigdy nie darowano mu uśmiercenia Senegambii), nie ufał też nowej juncie i to z wielu powodów. Po pierwsze, senegalskie władze, które także wysłały swoich żołnierzy do Liberii, zaczęły się obawiać, czy aby i oni, zachęceni przykładem Gambijczyków, nie zapragnęli zająć się polityką. W Dakarze i całej frankofońskiej Afryce obawiano się też ekspansjonizmu Nigerii - nikt nie wierzył w zapewnienia rządzących w Lagos generałów, że nie maczali palców w przewrocie w Banjulu. Niedoświadczony w światowej dyplomacji młody Jammeh nie zwlekał z okazywaniem wdzięczności Nigeryjczykom i w 1995 r. jako jedyny z afrykańskich przywódców wyłamał się ze zgodnego potępienia nigeryjskiej junty za stracenie opozycyjnego pisarza Kena Saro-Wiwy.
O największy zaś ból głowy przyprawiały Senegalczyków pogłoski o rzekomych powiązaniach Jammeha z przywódcami separatystów z senegalskiej prowincji Kasamanka. Powstańcy wywodzili się z ludu Jola, tego samego, co i młody kapitan, który stanął na czele gambijskiego państwa. A gminna wieść niosła, że do osobistej ochrony Jammeh najął właśnie Kasamańczyków.
Zaskoczony nieufnością świata nowy gambijski przywódca przyjmował z wdzięcznością przyjaźń wszystkich tych, którzy gotowi mu byli ją zaoferować - Kadafiego, irańskich ajatollahów, Fidela Castro, watażki z pobliskiej Liberii Charlesa Taylora, nigeryjskich generałów, a także przywódców Tajwanu, którzy w zamian za oficjalne uznanie zapewnili Gambii pieniądze na przetrwanie w najcięższych chwilach. Te nowe przyjaźnie z międzynarodowymi banitami jeszcze bardziej popsuły reputację nowych przywódców Gambii, już i tak krytykowanych na Zachodzie za sposób, w jaki doszli do władzy, i za aresztowania działaczy opozycji.
Cywilny, skromny, przedsiębiorczy
Jammeh miał po prostu pecha. Gdyby dokonał wojskowego przewrotu dziesięć lat wcześniej, niewykluczone, że zyskałby sobie na Zachodzie taką samą sympatię jak inni przywódcy - Ghany Jerry J. Rawlings czy Ugandy Yoweri Kaguta Museveni. I choć Gambijczyk niemal ślepo ich naśladował, spotkały go jedynie słowa potępienia. Połowa lat 90. już nawet w Afryce nie była dobrym czasem dla zamachów stanu i mundurowych prezydentów.
Wzorując się na poruczniku Rawlingsie, Jammeh ściągnął mundur i założył tradycyjne afrykańskie powłóczyste szaty, by jako cywil wygrać wybory prezydenckie w 1996 r. O ile jednak przed przebranym Ghańczykiem pootwierały się natychmiast drzwi na światowe salony, jego potępiono za wyborczą farsę.
Ale młody Jammeh uczył się szybko, tym bardziej że nauk - za cichą podpowiedzią Zachodu - zaczął udzielać mu sam Rawlings, uważany za największego w zachodniej Afryce szamana w materii demokracji i realpolitik. Gambijczyk sprawnie poradził sobie z kilkoma kontr zamachami (pierwszy nastąpił zaledwie cztery miesiące po objęciu przez niego władzy, ostatni w styczniu br.), awansował sam siebie na pułkownika, po czym wystąpił z wojska. Rządzi twardą ręką, ale stara się także przesadnie nie prześladować opozycji. Nade wszystko zaś stara się wbić do głowy ministrom, by poza troską o własny dobrobyt czynili także cokolwiek dla dobra poddanych. Gambijczykom spodobało się także to, że kazał bić nowe monety, na których nie było jego podobizny.
Oaza niemieckich turystów
Na razie to wystarcza. Nowy prezydent zbudował nowoczesny port lotniczy, dzięki czemu do Gambii przyjeżdża jeszcze więcej cudzoziemskich turystów. Położył także asfalt na drodze do Senegalu biegnącej wzdłuż rzeki, buduje na wsiach szkoły i kliniki. "Nie ma nic łatwiejszego, niż obalić prezydenta, którego nie popiera lud" - mówi Ismael. "Ale przywódcę, który cieszy się sympatią poddanych, obalić nie sposób. Póki co, ludzie są z Jammeha zadowoleni".
Zagraniczni turyści, głównie z Niemiec, znów całymi tłumami ściągają zimą na gambijskie plaże w Serrekundzie, Fujarze i Bakau. Gambia jest jedynym w Afryce krajem, gdzie nawet w zapadłej dziurze dzieciaki na widok białego człowieka drą się w niebogłosy: "Wie gehts? Alles klar?". Uliczni cinkciarze, proponując walutową wymianę, nie zaczynają targu od sakramentalnego "change money?" tylko tajemniczo szepczą "wechseln?".
Przy stolikach rozstawionych na ulicach przed stołecznymi barami prostytutki z całej zachodniej Afryki wypatrują w ciemności klientów. Dziewczyny ściągają tu z Lagos, Monrowii, Freetown, Konakri, Abidżanu, Dakaru, bo w tej części Afryki nigdzie nie spotyka się tylu cudzoziemców, co w Gambii. Obcokrajowcy przybywają tu nawet poza turystycznym sezonem w porze deszczowej.
Na targu w Banjulu wśród wysokich, dumnych kupców z ludu Wolof, Mandingów i pustynnych wędrowców Fulanich przewijają się uciekinierzy ze zniszczonych wojnami: Liberii, Gwinei-Bissau, Sierra Leone, a nawet Konga-Kinszasy. W całym regionie nie ma chyba państwa cieszącego się opinią tak spokojnego i bezpiecznego jak dzisiejsza Gambia. Liberia i Sierra Leone już dawno stały się synonimami afrykańskiego barbarzyństwa. Ostatnio dołączyła do nich Gwinea-Bissau. Bandytyzm oraz religijne i etniczne waśnie odstraszają cudzoziemców od Nigerii. Na Gwinei jeszcze długo będzie ciążyć brzemię brutalnego tyrana Ahmeda Sekou-Toure. Ghana z niepokojem oczekuje wymuszonej przez konstytucję politycznej emerytury Rawlingsa i walki, jaka rozegra się o sukcesję po nim. Kłopoty mają nawet Wybrzeże Kości Słoniowej i Senegal, uważane przez lata za spokojne - w Abidżanie wojskowi dokonali zamachu stanu, a Dakar przeżywa głęboki, gospodarczy kryzys.
Za rok także Jammeha czekają kolejne wybory, ale 34-letni prezydent nie wydaje się nimi zaniepokojony. Przed groźbą przewrotu zabezpieczył się, zamykając na cztery spusty wszystkie karabiny i amunicję w magazynach, do których klucze posiadają tylko dwaj jego zaufani oficerowie, rodacy z ludu Jola. Tylko oni wydają broń, której na co dzień nie noszą ani policjanci, ani nawet żołnierze na posterunkach granicznych.