Rzeczpospolita, 22 października 2001 roku.
JAN TRZCIŃSKI
Jednych wyborców zastraszył, innym obiecał kupno traktorów dla wsi. Popularny wśród żołnierzy i młodzieży, otoczony kultem człowieka, który się kulom nie kłania, 36-letni Yahya Jammeh wygrał w ubiegły czwartek wybory i zapewnił sobie przywództwo Gambii na drugą pięcioletnią kadencję.
Gambia leży na końcu świata, ma kształt węża, wieś Juffure, skąd pochodził Kunta Kinte z "Korzeni" Alexa Haleya, dochód narodowy w wysokości 330 dolarów na osobę rocznie oraz stadion piłkarski w Bakau z wartą milion dolarów tablicą świetlną, jakiej nigdzie indziej w Afryce nie znajdziesz. Tablicę zafundował Gambii Tajwan. Ma ona prócz zegara sterowany komputerami gigantyczny ekran, na którym wydarzenia pokazywane są w postaci zbliżeń z sześciu kamer rejestrujących akcję na boisku pod zmiennym kątem. Kiedy przed czterema laty oddawano tablicę do użytku, uroczystego przecięcia wstęgi dokonał sam prezydent. Następnego dnia dziennik "The Gambia Daily" poświęcił temu wydarzeniu cztery piąte pierwszej strony.
Tajwan, szukający sojuszników gdzie tylko się da, nie szczędzi pieniędzy i hojną ręką pomaga Gambii i na innych polach, jako że ten wierny, acz biedny sojusznik swe liche dochody czerpie prawie wyłącznie ze sprzedaży orzeszków ziemnych i raczkującej turystyki. Stąd eksperymentalne stacje hodowli roślin, w których Tajwańczycy uczą tubylców efektywnej uprawy ryżu, czy wyjątkowo nowoczesne i arcyeleganckie lotnisko w stołecznym Bandżulu, przystosowane do przyjmowania amerykańskich promów kosmicznych, a zaprojektowane przez najsłynniejszego architekta Afryki, Senegalczyka Pierre'a Goudiaby'ego.
Feralny 22 lipca
Yahya Jammeh to postać nietuzinkowa. Władzę objął w wieku zaledwie 29 lat, obalając prezydenta Dawdę Jawarę, niepodzielnie rządzącego krajem od uzyskania w 1970 roku pełnej niepodległości od Korony Brytyjskiej. Jawara niespecjalnie brał sobie do serca idee budowy nowoczesnego, postkolonialnego państwa. Za jego czasów Gambia nie dorobiła się ani jednej naprawdę dobrej drogi, ani jednego szpitala z prawdziwego zdarzenia, nie mówiąc nawet o szkole wyższej. Dorobił się natomiast Jawara, o którego zamożności i lokatach w londyńskich bankach krążą legendy i o którym przypominają wybite za jego czasów monety o wartości jednego dalasi.
22 lipca 1994 roku porucznik Yahya Jammeh dokonał bezkrwawego zamachu stanu. W Bandżulu objęcie rządów przez juntę Jammeha upamiętniono wystawieniem Łuku 22 Lipca, majestatycznej, zwłaszcza na tle ledwie trzy-, czteropiętrowych domków, budowli z doryckimi kolumnami, według projektu - znów - Goudiaby'ego. Wewnątrz Łuku mieści się muzeum historyczne, w którym poczesne miejsce zajmuje kącik poświęcony 22 Lipca. Na ścianie wisi za szkłem wyrwana z zeszytu kartka z tekstem odczytanej wówczas przez Jammeha proklamacji, poniżej zaś stoi podniszczony zydel, na którym nowy przywódca stał, odczytując ową proklamację.
Z zamachem stanu związana jest rozpowszechniana przez złośliwców anegdota, o której wtajemniczeni dyplomaci w Bandżulu mówią, że jest w niej bardzo, bardzo dużo prawdy. Otóż udając się feralnego dnia na czele grupy kilkunastu wyższych oficerów do pałacu prezydenckiego, Jammeh wcale nie zamierzał podobno odbierać dyktatorowi władzy i wprowadzać żadnej demokracji. Oficerowie mieli rzekomo domagać się jedynie wypłaty zaległego żołdu. Sęk w tym, że z dwóch strzegących Jawary komandosów jeden zwyczajnie przysnął, drugi zaś udał się akurat do toalety. Grupa Jammeha, przez nikogo nie niepokojona, udała się więc prosto do gabinetu władcy. Ten z kolei, zaskoczony widokiem obcych żołnierzy, uciekł w te pędy z pałacu do portu, wprosił się na amerykański statek i czmychnął do sąsiedniego Senegalu. Gdy sytuacja się wyjaśniła, Jawarę o powrót błagali zarówno Senegalczycy i Amerykanie, jak i za diabła nie wiedzący, co począć, ludzie Jammeha. Jawara nie chciał jednak wracać...
Uderz w dzwon
Jammeh objął tedy władzę, awansował się - skromnie jak na Afrykę - na kapitana, a później na pułkownika, by wreszcie pod presją grożącego juncie ostracyzmem Zachodu zrzucić mundur i zorganizować dwa lata później wybory, które oczywiście wygrał.
Również w ostatni czwartek były porucznik zwyciężył i to już w pierwszej turze, w której pokonał Ousainou Darboe, działacza na rzecz praw człowieka ze Zjednoczonej Partii Demokratycznej (UDP), i trzech innych kontrkandydatów. Co ciekawe, frekwencja - i to potwierdzona przez zagranicznych obserwatorów - wyniosła aż 90 procent, a wybory zgodnie uznano za uczciwe.
Jeszcze ciekawszy jest sam system głosowania, wprowadzony w Gambii jeszcze przez Brytyjczyków. Otóż każdy z kandydatów ma w lokalu wyborczym oznaczony swym nazwiskiem bęben, do którego wyborcy wrzucają wydany im przez komisję specjalny kamyk. Wewnątrz bębna znajduje się dzwon, którego pojedynczy dźwięk dowodzi, że wyborca nie dopuścił się oszustwa i wrzucił tylko jeden kamyk. W dniu wyborów zabronione jest poruszanie się w okolicach lokali wyborczych rowerami, gdyż ewentualny odgłos dzwonka mógłby zmylić członków komisji wyborczej.
Tego dnia zamyka się też granicę z Senegalem. Malutka, położona wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, długa na 400 kilometrów, a szeroka na nie więcej niż 50 i mająca raptem milion mieszkańców Gambia leży praktycznie całkowicie wewnątrz Senegalu. Zamieszkują ją też te same plemiona - Mandinka, Fula, Wolof. Senegalczykom łatwo byłoby zatem przenikać do gambijskich miast i podawać się za rodowitych Gambijczyków, czego obawiała się Państwowa Komisja Wyborcza.
Jedź ostrożnie
W czym tkwi tajemnica popularności Jammeha, byłego oficera, zagorzałego ongiś zawodnika, a dziś miłośnika zapasów, i ortodoksyjnego muzułmanina? Jammeh po prostu daje się lubić. Dał ludziom telewizję, rozrywkę, której wcześniej nie znali. Buduje za tajwańskie pieniądze szpitale i szkoły. I co bardzo ważne - pochodzi z rodziny szamanów, wiele osób wierzy więc w jego nadprzyrodzone zdolności, na przykład w to, że kule w ogóle się go nie imają i po prostu przechodzą przezeń jak przez powietrze. Pytany o to kilka lat temu przez dziennikarzy "Newsweeka", odpowiedział skromnie, że być może jest w tym coś z prawdy...
Nie znaczy to, że nikt się go nie boi - tylko w zeszłym roku władzom udało się podobno udaremnić dwie próby obalenia prezydenta. Czasami dochodzi też do zamieszek, w których niestety giną ludzie. Jammeh przyjmuje za to odpowiedzialność, ale utrzymuje, że pokój i demokracja mają swoją cenę. - Jeżeli Zachód nazywa coś demokracją, nie znaczy jeszcze, że to coś jest nią naprawdę - powiedział i zwrócił uwagę na uwarunkowania lokalne.
Mimo pełni władzy pilnuje się - jak dotąd - bardzo dobrze. W kraju, w którym na znaczkach pocztowych nawet takiego herosa jak Rambo uwieczniono z mocno podbitym okiem, trzeba się bacznie rozglądać.
Pewnie dlatego rdzeń służby bezpieczeństwa stanowią ludzie pochodzący tak jak prezydent z plemienia Jola, reprezentującego niespełna dwa procent mieszkańców Gambii. O tym, by uważać, przypominają też co i rusz Yahyi Jammehowi, gdy jedzie prezydencką kawalkadą przez Bandżul, przydrożne tablice z napisem: "Jedź ostrożnie. Życie, które ocalisz, może być twoim własnym".